Dzień 24 marca 1945 r. zapisał się w dziejach prowincji panewnickiej jako jedna z najboleśniejszych dat jej historii. Zbliżający się koniec wojny nie oznaczał bowiem końca krwawych doświadczeń, które do samego końca zapisywały nowe karty trudnych zakonnych dziejów. Dzień ten naznaczony jest męczeństwem kilku młodych braci bezskutecznie chroniących się przed zawieruchą wojenną w klasztorze w Nysie. Byli to czterej bracia prowincji panewnickiej: br. Rajmund Kasperczyk, br. Kazimierz Froncek, br. Dionizy Wegner i br. Ferdynand Fluder. Oprócz nich, ten sam los spotkał dwóch miejscowych braci z prowincji św. Jadwigi. Byli nimi: gwardian klasztoru, o. Benno Sonsalla i br. Gotfryd Bochnigh. Wszyscy ponieśli śmierć z rąk sowieckich żołnierzy.
Franciszkański klasztor w Nysie, pełniący przed wojną funkcję kolegium serafickiego prowincji św. Jadwigi, po zamknięciu tegoż kolegium na samym początku wojny, ze względu na swe duże rozmiary w znacznej części był zajmowany przez wojska niemieckie, które umieściły w nim elitarną jednostkę wojskową „Sąd Polowy” oraz kompanię żołnierzy rekonwalescentów, którzy po pobycie w szpitalu polowym tutaj właśnie wracali do pełni zdrowia. Niemniej, wspólnota klasztoru bez przeszkód zajmowała swoje dawne pomieszczenia. Liczyła ona w tym czasie około 10 ojców i 15 braci. Tam też znalazło schronienie czterech braci prowincji panewnickiej, którzy zmuszeni do opuszczenia swoich klasztorów zajętych przez okupanta lub z obawy przed aresztowaniem, przedostali się na teren Rzeszy gdzie zostali gościnnie przyjęci przez wspólnotę klasztoru w Nysie. Miejscowe władze niemieckie wiedziały, że są Polakami ale tolerowano ich pobyt jako potrzebnych do pracy. Mieszkało tam bowiem w tym czasie także około ośmiu tzw. Zwangarbeiterów czyli przymusowych robotników, zatrudnionych z uwagi na duże gospodarstwo klasztorne, aktualnie pracujące na rzecz wojska. Wspólnota klasztorna dobrze się dogadywała z wojskiem, które nawet pomagało zakonnikom w pracach polowych. Kościół klasztorny pełnił w tym czasie funkcję kościoła garnizonowego. W ten sposób prawie do samego końca wojny klasztor nyski pozostawał bezpiecznym azylem dla braci.
Sytuacja zaczęła się zmieniać na początku 1945 r. Choć armia czerwona (I front ukraiński gen. Iwana Koniewa) przypuściła atak w kierunku Nysy już w styczniu 1945 r. to jednak 29 stycznia został on na pewien czas odparty. Według kronikarza tych zdarzeń Jana Szwarca, świeckiego pracownika klasztoru, powodem było zdobycie przez sowietów dworskiej gorzelni przy pałacu Schaffgotschów w pobliskich Kopicach, co na pewien czas osłabiło zdolność bojową krasnoarmiejców. Okoliczność tę wykorzystali Niemcy do kontrataku. Zwycięski szturm Nysy rozpoczął się więc dopiero 17 marca. Wraz ze zbliżaniem się frontu, wszyscy mieszkańcy klasztoru zostali zaangażowani do robót przy umacnianiu pozycji obronnych miasta. Niektórzy jednak, w obliczu zbliżającej się armii czerwonej zdecydowali się wydostać poza Nysę. Do tego samego namawiali też braci sami żołnierze niemieccy. Pozostali jednak zakonnicy, którzy dali wiarę innym pogłoskom o przyjaznym stosunku sowietów do ludności, zdecydowali się pozostać w klasztorze. Taki pogląd wyrażał między innymi sam gwardian klasztoru o. Benno Sonsalla. Wyraźnie też dał do zrozumienia pozostałym braciom, że nie opuści klasztoru ze względu na wielu starych i zniedołężniałych ludzi, którzy w międzyczasie ukryli się w obszernej piwnicy klasztornej i nie byli w stanie uciekać. Także inni bracia, którzy nie podzielali ideologi nazizmu, liczyli na lepszą przyszłość. Wśród miejscowego duchowieństwa krążyły bowiem pogłoski o tym, że sowieci zachowują się wobec księży i zakonników poprawnie. Pozostali bracia przyjęli tę decyzję jako wolę Bożą.
Ostatecznie załoga niemiecka opuściła klasztor w nocy 23 marca i nazajutrz 24 marca, w sobotę przed Niedzielą Palmową, pojawili się w nim pierwsi żołnierze rosyjscy. Zastraszeni bracia obserwowali te wydarzenia z ukrycia w piwnicach klasztornych, w których spędzili wcześniej osiem dni, chroniąc się przed bombardowaniem. Tam też wcześniej urządzili prowizoryczną kaplicę. Jeszcze w ostatni wieczór przed wkroczeniem Rosjan, nie wiedząc co będzie się działo, bracia spożyli wszystkie hostie konsekrowane, a wczesnym rankiem przed samym ich wejściem zdążyli odprawić ostatnią mszę św.
Rosjanie wchodzili do klasztoru w sposób bardzo chaotyczny i niezorganizowany i nie wiadomo było kto nimi dowodzi. W tym dniu przewijały się bowiem przez klasztor różne ich grupy wchodzące i wychodzące, które na własną rękę od razu przystępowały do plądrowania i rabunku. Większość z nich zachowywała się jakby była ogarnięta furią lub wściekłym amokiem. Każda z przybywających grup od nowa rozpoczynała też rewizje pozostałych tu zakonników, każąc im każdorazowo się rozbierać. Czynność tę bracia powtarzali sześciokrotnie. Jako, że jedni z braci nosili pod habitami spodnie a inni, starozakonnym zwyczajem, tylko tzw. unterhabit i kalesony, sowieci zaczęli podejrzewać, że ci pierwsi to ukrywający się żołnierze niemieccy, przebrani za zakonników. Już pierwsza grupa czerwonoarmistów na samym początku zrabowała braciom zegarki, a także buty, jeśli były w lepszym stanie niż te, które nosili oni sami. Następnie kategorycznie zażądali wódki oraz wskazania miejsca w którym ukryte są kobiety, a zwłaszcza zakonnice. Wszyscy nowo przybyli zachowywali się podobnie, a nie znajdując rzeczy ich interesujących przetrząsali cały klasztor dopytując pod groźbą śmierci gdzie są ukryte klasztorne skarby. Tych braci, którzy próbowali stawiać jakikolwiek opór, bili i wielokrotnie grozili im rozstrzelaniem, przykładając lufę karabinu lub pistoletu do głowy. Niejednokrotnie wyładowywali swoją złość strzelając w sufit lub do innych przedmiotów, zwłaszcza do słoików z kompotami i innymi zaprawami przechowywanymi w tejże piwnicy, w czym najwidoczniej się lubowali. Niemniej byli wśród nich i tacy, którzy przyjaźnie rozmawiali, zwłaszcza kiedy zorientowali się, że są tu także Polacy z którymi mogli się łatwo porozumieć. Nie było jednak nikogo kto by dowodził całą akcją.
W końcu jedna z grup czerwonoarmistów zdecydowała aby całą zastraszoną wspólnotę zgromadzić w pomieszczeniu piwnicznym, które służyło za tymczasową kaplicę. Tam też ustawiono braci w szeregu i rozpoczęła się dłuższa narada wojskowych, która sprawiała wrażenie jakoby sami nie bardzo wiedzieli co robić. W końcu, gdy kilku z braci wyprowadzono w niewiadomym celu, a pozostali bracia zaczęli się o nich dopytywać, jeden z bardziej przyjaźnie nastawionych Rosjan poprowadził jednego z ojców do innych pomieszczeń wskazując mu leżące tam martwe ciała zastrzelonych braci: brata Ferdynanda w kotłowni centralnego ogrzewania, a braci Rajmunda i Gotfryda na korytarzu piwnicy. Przerażeni tym pozostali bracia zaczęli sami przygotowywać się na rychłą śmierć, a jeden z ojców udzielił im absolucji generalnej. Po krótkiej chwili także i ich wyprowadzono na plac przed klasztorem celem rozstrzelania. Zgłosił się nawet jeden ochotnik do wykonania tego rozkazu. Dwóch spośród braci zaprowadzono w tym celu do kościoła i postawiono na najwyższym stopniu ołtarza św. Antoniego, gdzie miała się odbyć egzekucja lecz w chwili kiedy już celowano w ich głowy, z niewiadomych powodów nagle akcja została odwołana. Podobna sytuacja rozegrała się jeszcze raz w kotłowni centralnego ogrzewania.
W końcu ktoś poinformował braci, że wojsko opuszcza klasztor. W rzeczywistości żołnierze pozostali w nim nadal ale najwidoczniej pojawił się jakiś dowódca, który ukrócił ich samowolę. Rosjanie zaczęli też bardziej przyjaźnie rozmawiać z braćmi, a jedni i drudzy oswajać się ze sobą. W tej sytuacji, nazajutrz w Niedzielę Palmową bracia poprosili by móc pochować zabitych braci. Wszystkich trzech pochowali w jednej mogile na cmentarzu klasztornym. Już po pochówku, oficer radziecki, który najwyraźniej już zapoznał się z sytuacją, wskazał braciom na jeszcze inne ciała, które trzeba pochować. Wtedy dopiero okazało się, że w jednym z pokoi na drugim piętrze klasztoru leży ciało brata Dionizego jakby oparte o szafę. Ze względu na zmrok, jego pogrzeb odłożono do następnego dnia. W poniedziałek po jego pogrzebie znowu przyszedł żołnierz, który wskazał na jeszcze inne ciała leżące w tym samym pomieszczeniu, których w ciemności nie zauważono, tym bardziej, że leżały w miejscu mało widocznym. Były to ciała brata Kazimierza i samego gwardiana, ojca Benno. Tych dwóch ostatnich braci pochowano we wtorek.
Nikt z pozostałych przy życiu mieszkańców klasztoru nie był świadkiem śmierci żadnego z nich. Wszyscy zginęli w nie do końca znanych okolicznościach od kuli pistoletu. W większości byli bardzo młodzi, a niektórzy, jako tercjarze, nie zdążyli nawet złożyć profesji zakonnej. Cała czwórka panewnickich braci, która bezpiecznie przeżyła tu całą wojnę, zginęła w dniu na który tak bardzo czekali i z rąk tych z którymi łączyli tak wielkie nadzieję. O każdym z nich zachowała się jedynie garść informacji. Pisemne relacje z tych wydarzeń pozostawili naoczni świadkowie zdarzeń: o. Anzelm Piefke i Jan Szwarc.
Najstarszy z nich, br. Rajmund Franciszek Kasperczyk OFM urodził się 17.09.1893 r. w Kochłowicach jako syn Franciszka i Małgorzaty Marek. Życie zakonne rozpoczął jeszcze w prowincji św. Jadwigi. Został przyjęty do III Zakonu w 1914 r., a do I zakonu w 1919 r.Śluby wieczyste złożył 10.02.1923 r. Wtedy też z całą grupą braci zdecydował się na przejście do prowincji panewnickiej. Był z zawodu ogrodnikiem bardzo dobrze znającym swój zawód. Dzięki jego zapobiegliwości w kuchni nigdy nie brakowało świeżych warzyw, a w kościele kwiatów na ołtarze. Przed wojną przebywał kolejno w kilku klasztorach: Choczu, Wieluniu, Osiecznej i Goruszkach. Był małomówny i zawsze trochę zamyślony lecz bardzo obowiązkowy. Bardzo często wspominał klasztor panewnicki za którym tęsknił. Został zapamiętany jako wytrawny gracz w skata. Przed nadejściem frontu zdradził, że ma dziwne odczucia co do najbliższej przyszłości. Miał 52 lata.
Br. Ferdynand Wacław Fluder OFM urodził się 9.09. 1912 r. w Dębnicy koło Ostrowa Wielkopolskiego z rodziców Walentego i Wiktorii Kycia. Do III Zakonu został przyjęty w 1934 r. Nowicjat pierwszego zakonu rozpoczął 2.05. 1938 r. w Panewnikach. Tam też złożył pierwszą profesję na ręce o. prowincjała Antoniego Galikowskiego. Przebywał też we Wronkach. Z zawodu był kucharzem i piekarzem. Był bardzo spokojny i robił wrażenie człowieka nieśmiałego. Prawie nigdy nie opuszczał klasztoru. Jeden dzień w tygodniu poświęcał na pieczenie chleba. Po kryjomu, wbrew przepisom i z narażeniem samego siebie, regularnie dokarmiał tym chlebem i innym jedzeniem głodnych radzieckich więźniów. Miał 33 lata.
Br. Kazimierz Jan Froncek OFM ur. 23.10. 1912 r. w Zabrzu-Zaborzu z rodziców Ignacego i Joanny Szołtysek. Do III Zakonu został przyjęty w 1935 r., a nowicjat I Zakonu rozpoczął 7.06. 1939 r. w Panewnikach. Wojna przeszkodziła mu w dokończeniu nowicjatu i złożeniu profesji. Wcześniej przebywał w Wieluniu. Był kościelnym. Jako człowiek bardzo niski i szczupły odznaczał się wyjątkową zwinnością. Cały dzień kręcił się przy kościele i jego zapleczu dbając o jego porządek i o funkcjonowanie zakrystii. Emanował dużym spokojem. Miał 32 lata.
Br. Dionizy Feliks Wegner OFM ur. 30.10.1913 r. w Michorzewie koło Nowego Tomyśla jako syn Michała i Katarzyny Lewandowskiej. Do III Zakonu został przyjęty w 1936 r., a nowicjat I zakonu rozpoczął 6.07.1939 r. w Panewnikach. Wojna przerwała mu dalszą formację. Wcześniej przebywał w Turzach i w Rybniku. Pracował przy gospodarstwie w którym chętniej przebywał niż w klasztorze. Miał tam też swój pokój czego wymagało doglądanie dobytku. Był typem gospodarza. Otwarcie wyrażał swoje przekonanie, że wraz z frontem radzieckim nadchodzi upragniona wolność. Mawiał też, że po wojnie zostanie burmistrzem Nysy. Miał 31 lat.
W 2008 r. Rada Miejska w Nysie imionami zamordowanych braci nazwała poszczególne ulice swego miasta, aby trwała pamięć o ich ofierze.
o. Ezdrasz Biesok OFM